Siedziałam wczoraj w ogródku, wyjątkowo w styczniu, bo pogoda całkowicie niezimowa. Chciałam pooddychać świeżym powietrzem, a nie mogłam. To czym oddychałam sprawiało, że w ustach robiło się kwaśno, a w płucach – ciasno. Wtedy, po raz kolejny, uderzyło we mnie słyszane wiele razy pytanie – dlaczego wróciliście do Polski?

Wróciliśmy i wciąż układamy sobie życie w Polsce, już dziesięć lat. Pytanie, dlaczego wróciliśmy? Ostatnio coraz częściej. I nie dlatego, że u sąsiada trawa zawsze bardziej zielona.

Najdłużej mieszkaliśmy w Wielkiej Brytanii, w Londynie. Całe 5 lat. I za tym miejscem najbardziej tęsknię. Nie zawsze było różowo, często nie było. Był za to uśmiech, bo tam ludzie uśmiechają się do siebie. Są mili i uprzejmi, nawet jeżeli niektórzy zarzucają Anglikom, że ich uprzejmość jest pozorna i powierzchowna. Easy going czyli na luzie, swobodnie. Tak właśnie tam się żyje. No i to cudowne angielskie poczucie humoru, i dystans do siebie. A pomimo, że na Wyspach Brytyjkach nie ma mnie od ponad 10 lat, moimi ulubionymi programami rozrywkowymi są te, nadawane w angielskiej telewizji (dzięki Bogu za Internet, i za Midsomer Murders).

Dwa lata w Kerpen, tuż obok Kolonii były – po niemiecku – zwyczajne, a jednoczesne niezwyczajne, bo tam właśnie urodziła się Zuzia. W Niemczech najbardziej nie lubiłam tego, że ludzie mówili po niemiecku, hahaha. Nie mieściło mi się natomiast w głowie, jak świat dookoła może być tak uporządkowany. Życie było tak proste, że aż za proste. Doceniłam to teraz, kiedy ogrania mnie „chaos po polsku”.

Włochy i Neapol to była młodzieńcza przygoda. Dokładnie tak samo szalona i hałaśliwa, jak noworoczne fajerwerki nad Zatoką Neapolitańską.

Ostatnio dołączyłam do grupy „wyznawców” Netflixa, który zaproponował mi obejrzenie serialu Dobra Czarownica. Rzecz się dzieje w fikcyjnym miasteczku gdzieś w Ameryce. Wszystko jest tam cudowne, idylliczne, piękne. Bohaterowie bez przerwy się uśmiechają i gadają, używając komunałów o miłości i o tym, że przyjaźń i dobro zawsze zwycięża. Mój rozum wie, że film to opowiastka dla grzecznych dziewczynek do lat 12. Jednak siedzę i oglądam kolejne odcinki, bo przywracają mi wiarę w to, że świat może być fajnym miejscem do życia.

Tymczasem rzeczywistość skrzeczy. Dusi smogiem, przytłacza brakiem zleceń, które powinny się pojawić, a jakoś ich nie ma. Otumania sytuacją polityczną.

Tu Polska, a tam Irlandia. Od wielu lat niemal w samym środku Wyspy, w Atlone mieszka moja siostra z rodziną. W Dublinie się umościła, kupując piękne mieszkanie, Beatka, ulubiona kuzynka mojego męża. Wizyty u nich to zawsze świeży oddech od polskiej zaściankowej dulszczyzny. W Szkocji coraz lepiej sobie radzi, zawodowo, towarzysko i społecznie moja serdeczna przyjaciółka. Lista zagranicznych znajomych jest naprawdę długa!

W dziedzinie szybkości i różnorodności informacji Facebook już dawno przegonił Hermesa i Merkurego razem wziętych, szybkonogich posłańców bogów. Media społecznościowe uprzejmie podsuwają mi informacje, że Kasia (koleżanka z czasów w Radiu Opole) rozpoczęła nowe życie w kanadyjskim Winnipeg, a Mania z mężem i trójką dzieci leci właśnie osiąść, w Laponii, w północnej Szwecji, konkretnie w mieście o pobudzającej wyobraźnię nazwie Skellefteå, nad Zatoką Botnicką.

Minęły już czasy, gdy Polacy wyjeżdżali w poszukiwaniu pracy na szparagowe pola do Niemiec, a truskawkowe – do Hiszpanii. Gnieździli się w wynajmowanych pokoikach na Acton/ Ealingu, by całe dnie spędzać na zmywaku, remontować rezydencje na Wembley czy Putney, albo sprzątać hinduskie domy w Alperton.

Polacy już dawno przesypali być pariasami Europy. Dzięki przynależności do Unii Europejskiej (i niech nikt o tym nie zapomina) możemy jeździć gdzie chcemy, pracować gdzie chcemy, uczyć się gdzie chcemy. Polscy specjaliści dostają najwyższe nowy, gdziekolwiek zaczną pracować, Można na ten temat wiele pisać. Zbliżając się jednak do końca tej opowieści…

Pisałam w jednej z poprzednich bajeczek, że najwyższą oznaką patriotyzmu nie jest wytatuować sobie orła na piersi i tuptać w Marszach Niepodległości. Jest nią świadomy wybór: tak, tu w Polsce chcę mieszkać. Tu jest moja ojczyzna, bo zobaczyłam jak jest gdzie indziej i zdecydowałam.

Ja takiego wyboru dokonałam i przez wiele lat trwałam w nim. Od kilku lat jednakże, r roku na rok, a czasami z tygodnia na tydzień, zaczyna mi doskwierać. Zazdroszczę Kasi tej jej Kanady, Sylwii – Szkocji. I nawet trochę zazdroszczę Mani tej północnej Szwecji, pomimo iż zimna nie znoszę. Jeszcze bardziej zazdroszczę Dorocie niewielkiego pensjonatu na Zanzibarze, a Paulinie małego domku na Krecie. A zazdrosna z natury nie jestem

Siedziałam wczoraj w ogródku, wyjątkowo w styczniu, bo pogoda całkowicie niezimowa. Chciałam pooddychać świeżym powietrzem, a nie mogłam. To czym oddychałam sprawiało, że w ustach robiło się kwaśno, a w płucach – ciasno. Wtedy, po raz kolejny, uderzyło we mnie słyszane wiele razy pytanie – dlaczego wróciliście do Polski?

Wróciliśmy i wciąż układamy sobie życie w Polsce, już dziesięć lat. Pytanie, dlaczego wróciliśmy? Ostatnio coraz częściej. I nie dlatego, że u sąsiada trawa zawsze bardziej zielona.

Najdłużej mieszkaliśmy w Wielkiej Brytanii, w Londynie. Całe 5 lat. I za tym miejscem najbardziej tęsknię. Nie zawsze było różowo, często nie było. Był za to uśmiech, bo tam ludzie uśmiechają się do siebie. Są mili i uprzejmi, nawet jeżeli niektórzy zarzucają Anglikom, że ich uprzejmość jest pozorna i powierzchowna. Easy going czyli na luzie, swobodnie. Tak właśnie tam się żyje. No i to cudowne angielskie poczucie humoru, i dystans do siebie. A pomimo, że na Wyspach Brytyjkach nie ma mnie od ponad 10 lat, moimi ulubionymi programami rozrywkowymi są te, nadawane w angielskiej telewizji (dzięki Bogu za Internet, i za Midsomer Murders).

Dwa lata w Kerpen, tuż obok Kolonii były – po niemiecku – zwyczajne, a jednoczesne niezwyczajne, bo tam właśnie urodziła się Zuzia. W Niemczech najbardziej nie lubiłam tego, że ludzie mówili po niemiecku, hahaha. Nie mieściło mi się natomiast w głowie, jak świat dookoła może być tak uporządkowany. Życie było tak proste, że aż za proste. Doceniłam to teraz, kiedy ogrania mnie „chaos po polsku”.

Włochy i Neapol to była młodzieńcza przygoda. Dokładnie tak samo szalona i hałaśliwa, jak noworoczne fajerwerki nad Zatoką Neapolitańską.

Ostatnio dołączyłam do grupy „wyznawców” Netflixa, który zaproponował mi obejrzenie serialu Dobra Czarownica. Rzecz się dzieje w fikcyjnym miasteczku gdzieś w Ameryce. Wszystko jest tam cudowne, idylliczne, piękne. Bohaterowie bez przerwy się uśmiechają i gadają, używając komunałów o miłości i o tym, że przyjaźń i dobro zawsze zwycięża. Mój rozum wie, że film to opowiastka dla grzecznych dziewczynek do lat 12. Jednak siedzę i oglądam kolejne odcinki, bo przywracają mi wiarę w to, że świat może być fajnym miejscem do życia.

Tymczasem rzeczywistość skrzeczy. Dusi smogiem, przytłacza brakiem zleceń, które powinny się pojawić, a jakoś ich nie ma. Otumania sytuacją polityczną.

Tu Polska, a tam Irlandia. Od wielu lat niemal w samym środku Wyspy, w Atlone mieszka moja siostra z rodziną. W Dublinie się umościła, kupując piękne mieszkanie, Beatka, ulubiona kuzynka mojego męża. Wizyty u nich to zawsze świeży oddech od polskiej zaściankowej dulszczyzny. W Szkocji coraz lepiej sobie radzi, zawodowo, towarzysko i społecznie moja serdeczna przyjaciółka. Lista zagranicznych znajomych jest naprawdę długa!

W dziedzinie szybkości i różnorodności informacji Facebook już dawno przegonił Hermesa i Merkurego razem wziętych, szybkonogich posłańców bogów. Media społecznościowe uprzejmie podsuwają mi informacje, że Kasia (koleżanka z czasów w Radiu Opole) rozpoczęła nowe życie w kanadyjskim Winnipeg, a Mania z mężem i trójką dzieci leci właśnie osiąść, w Laponii, w północnej Szwecji, konkretnie w mieście o pobudzającej wyobraźnię nazwie Skellefteå, nad Zatoką Botnicką.

Minęły już czasy, gdy Polacy wyjeżdżali w poszukiwaniu pracy na szparagowe pola do Niemiec, a truskawkowe – do Hiszpanii. Gnieździli się w wynajmowanych pokoikach na Acton/ Ealingu, by całe dnie spędzać na zmywaku, remontować rezydencje na Wembley czy Putney, albo sprzątać hinduskie domy w Alperton.

Polacy już dawno przesypali być pariasami Europy. Dzięki przynależności do Unii Europejskiej (i niech nikt o tym nie zapomina) możemy jeździć gdzie chcemy, pracować gdzie chcemy, uczyć się gdzie chcemy. Polscy specjaliści dostają najwyższe nowy, gdziekolwiek zaczną pracować, Można na ten temat wiele pisać. Zbliżając się jednak do końca tej opowieści…

Pisałam w jednej z poprzednich bajeczek, że najwyższą oznaką patriotyzmu nie jest wytatuować sobie orła na piersi i tuptać w Marszach Niepodległości. Jest nią świadomy wybór: tak, tu w Polsce chcę mieszkać. Tu jest moja ojczyzna, bo zobaczyłam jak jest gdzie indziej i zdecydowałam.

Ja takiego wyboru dokonałam i przez wiele lat trwałam w nim. Od kilku lat jednakże, r roku na rok, a czasami z tygodnia na tydzień, zaczyna mi doskwierać. Zazdroszczę Kasi tej jej Kanady, Sylwii – Szkocji. I nawet trochę zazdroszczę Mani tej północnej Szwecji, pomimo iż zimna nie znoszę. Jeszcze bardziej zazdroszczę Dorocie niewielkiego pensjonatu na Zanzibarze, a Paulinie małego domku na Krecie. A zazdrosna z natury nie jestem

Wieczorem, gdy się nad tym zastanawiałam, przyszło mi do głowy, że ojczyzna to miejsce, w którym się dobre czujemy, gdzie nic nas nie uwiera. Mam coraz więcej i więcej wątpliwości, czy aktualnie mieszkam w takim miejscu.