Być częścią historii, tej przez duże H, obserwować jak się dzieje wokół nas, to dziwne uczucie. Momentami straszne, kiedy indziej fascynujące, czasami irytujące.

Piszę dwa dzienniki. Jeden tutaj, publiczny. Drugi w skrytości mojego komputera, trochę obrazoburczy, emocjonalny. Próbuję zatrzymać chwilę/emocję, przyjrzeć się jej dokładnie.

Dość często zaglądam na stronę, liczącą na bieżąco ofiary koronawirusa na całym świecie. Oglądam liczy, przyswajam je, umarło do tej pory (17 kwietnia 2020, godzina 10.41) 147,010 osób, a zakażonych wirusem na całym świecie jest 2,190,010. Tyle oficjalna strona, bo według specjalistów, ten wynik spokojnie można pomnożyć przez 10. Wtedy to już liczby jeżą włosy na głowie.

A ja siedzę sobie w środeczku tego, generalnie zadowolona w życia. Jako introwertyczne zamknięcie mi nie przeszkadza, piszę, czytam, jestem z rodziną, nawet trochę zarabiam, mam na razie pieniądze na bieżące wydatki i charakter, że nie martwię się za bardzo, co będzie jutro, bo przecież jakoś to będzie.

Mnie samą przeraża, że patrzę na te liczby jak na jakieś abstrakcyjne literki w, dajmy na to komputerowej grze. OK, w USA zmarło 2476 osób. To daje razem 24 641, z czego w samym Nowym Jorku – 16160 osób. Dodaję sobie te liczby, patrzę na wykresy i statystyki i gdzieś straciłam za tym obraz człowieka.

Wlazłam w jakąś okrutną komputerową grę, gdzie ofiarami są prawdziwi ludzie, i nikt z nich nie ma więcej niż jednego życia. Nie będzie powtórek. Gra się nie załaduje ponownie. Zmarli pozostaną zmarłymi. Dla mnie liczby, dla innych babcia, mama, córka, wujek, dziadek… po których pozostanie pustka, poczucie niesprawiedliwości, ból.

U mnie za oknem zielona sukienka, w którą stroi się biała brzoza, jest z każdym dniem bardziej intensywna. W Nowym Jorku zmarłych układa się w samochodach chłodniach, bo brakuje miejsc w kostnicach. W Ekwadorze wystawia się ich poi prostu na ulicę, przykrywa, a obok stawia napis, że tu leży martwa osoba.

I sama już nie wiem, czy to ze mną stało się coś złego, czy z całym światem?