To jest po prostu pomysł stulecia! Nie rozumiem, dlaczego wciąż jeszcze pozostaje w sferze pomysłów. Nawet nazwa jest chwytliwa „Zjeba od Seby”.

Leci to tak – dla tych, którzy mają problemy z roczytaniem zdjęcia – punkt usługowy dla humanizmów i freelancerów „Zjeba od Seba”. Przyjeżdżałby taki wielki łysy pan i pytałby groźnym głosem: Ile już napisałaś? Do tego głuche telefony, łomotanie do drzwi i krzyki w rodzaju: rozdział ma być na jutro. Całość wzmocniona brzydkim wyrazem. Na tyle brzydkim, na ile wrażliwy jest autor. Inny zestaw dla poetów, inny dla twórców literatury kryminalnej, a jeszcze inny dla autorek romansów.

Nie wiem, jak inny piszący, dla mnie najgorsze z możliwych słów, a jednocześnie mobilizujące do szpiku kości brzmi: deadline (termin ostateczny!!!!). Gdy się zbliża, moje twórcze moce wpinają się na wyżyny! Nieważne czy jest godzina 14 po południu, 23 czy 5 rano, ręce same lgną do klawiatury. I o dziwo, wiedzą co pisać, bo sprzężenie z głową i duszą działa wtedy idealnie.

Ale nie daj Boże ktoś mi powie: wiesz co, masz jeszcze tak ze dwa dni… Wena ucieka w nieznane mi rejony, a jej miejsce zajmuje pani o skomplikowanym imieniu, której bardzo nie lubię. PANI PROKRASTYNACJA. Masz jeszcze dużo czasu – kusząco szepcze mi do ucha. – Na szafce przy łóżku czeka niedoczytana książka, Chyba chcesz wiedzieć, kto zamordował pana Y. A ten serial, co go wczoraj zaczęłaś oglądać. Śmieszny bardzo. Nie ma na co czekać! Przed tobą jeszcze 4 sezony!

Wtedy ja, biedna myszka, zamiast kończyć kolejne wiekopomne literackie/dziennikarskie dzieło, z dużymi wyrzutami sumienia, ale też ze sporą radością, sięgam po książkę. Albo po pilota.

I to jest najlepszy czas, by do akcji wkraczał Seba. Może być cały na biało, na czarno, w pzrebraniu Supermena, a nawet w karmazynie.

Ty taka owaka – Seba wypluwa z siebie ostre słowa, jak jakiś karabin maszynowy, nie przymierzając kałasznikow. – Jeśli natychmiast nie wrócisz do twórczej pracy, dowiesz się, gdzie raki zimują! Albo gorzej...

Ojej, aleś ty Seba straszny – kwili moje bojaźliwe serca, a dusza dostaje skrzydeł i bierze się do roboty. I bum. Z rozpędu leci jakieś 120 tysięcy znaków, prawie cały rozdział. Przepełnia mnie radość i satysfakcja, a kasa sama płynie na konto, a stamtąd do eleganckiego potfelika, na zakup którego wreszcie mnie stać. Czyż to nie piękna wizja?

Dlatego pytam, łkając; Seba, gdzie jesteś?

Dodam, że zdjęcie wypatrzyłam w necie, a konkretnie na FB, nieustannym źródle tematycznych inspiracji. Chwała temu, kto to wymyślił! Niech idzie krok dalej, błagam. I deklaruję korzystanie z usług firmy pt: ZJEBA OD SEBA, bo inaczej marniutko z moją twórczością,, Zarówno tą przez duże, jak i małe „tfu”.