Siedząc w małym domku, w wioseczce tuż nad Wigrami gawędzimy. O tym i o owym. O pracy, przeszłości, teraźniejszości i przyszłości. O tym, co życiu ważne i o drobnych przyjemnościach. Dygresja goni dygresję, i po chwili już nikt nie wie, gdzie był początek, i w które miejsce zmierzamy. To jest najpiękniejsze w takich pogawędach 😉

Zgadało się się o naszych przodkiniach, babciach. Moja babcia, to moja tamto. I co się okazało? Że nasze babcie, bez względu na to z jakich stron pochodziły, w jakich rodzinach się wychowały i gdzie je rzucił los, zwany ciężką wojenno komunistyczną historią, były eko, i to bardzo.

W domu mojej babci nic się nie marnowało, opowiada Dorota. A w mojej głowie od razu pojawią się obrazy. Babcia Karolka krzątająca się w kuchni na piętrze mojego rodzinnego domu, babcia Ela przy wielkim kaflowym piecu. Ten piec spełniał wiele funkcji. Ogrzewał co najmniej jedno pomieszczenie, a jak perfekcyjnie trzymał ciepło. Służył oczywiście do gotowania, a rzucone na gorącą blachę podpłomyki pięknie się rumieniły. Potrawy, włożone do piekarnika, długo trzymały ciepło, a gorąca woda z kociołka przy palenisku przydawała się do mycia naczyń. Tyle funkcji w jednym, marzenie 😉

Tu nawet nie trzeba głębszej zadumy. Rzeczywiście, w domach zarządzanych przez nasze babcie nic nie miało prawa się zmarnować. O koncepcji „zero waste” nie dowiedziały się z Wikipedii. Nie przeczytały obszernej na kilkaset stron książki na ten temat. Dla naszych babć, prababć nawet, to był naturalny, wyniesiony z domu sposób funkcjonowania. Gospodarska wiedza, przekazywana z pokolenia na pokolenie, w tym przypadku zwykle w linii żeńskiej. Z matki na córkę, a często a babci na wnuczę czy prawnuczkę. Nawet jeżeli nie mieszkało się w jednym gospodarstwie domowym.

Ja, żeby dotrzeć do domu babci Eli i dziadka Antoniego, musiałam przejść około 300 metrów i raz przez ulicę. To babcia Ela nauczyła mnie robić na szydełku, na drutach, haftować, bo takie rzeczy jej zdaniem, każda dziewczynka powinna umieć. Babcia Karolka, chociaż nie skończyła żadnej szkoły, była mistrzynią świata w zarządzaniu domowym ministerstwem finansów. Do dzisiaj pamiętam, jak z żółtego sera o dziwnym pomarańczowym kolorze, sera „z darów”, po który dreptała raz w tygodniu do kościoła, potrafiła wyczarować ruskie pierogi.

Chleba nigdy się nie wyrzucało, to była święta zasada, W ogólne jedzenia nie można było marnować. Co się dało naprawić, było naprawiane, a co odzyskać – odzyskane.

Wciąż pamiętam zapach suszonych jabłek, nizanych na nitki i suszących się na później. Wczesną jesienią wokół domu porozwieszane były łańcuchy jabłek, a późną jesienią grzybów – opowiada dalej Dorota. – Babcia potrafiła zagospodarować nawet zużyte znicze, które na nowo napełniała woskiem i stawiała na grobach.

Siedzimy w jej małym domku nad Wigrami i wspominamy, co jeszcze robiły nasze babcie. Przyglądamy się naszemu postępowaniu i widzimy, że ich zachowania żyją w nas. Gdy z poprzedniego dnia zostanie trochę jedzenia, menu na następny dzień układane jest tek, by tę resztkę zagospodarować. Bardzo zresztą podoba mi się to określenie; zagospodarować. Dlatego tak często go używam. Jest lepsze niż „zero waste”.

Szklane butelki na mleko i śmietanę. Papierowe torebki na drugie śniadanie do szkoły, nie można ich było wyrzucać. Ładnie poskładane wracały do domu w tornistrach, tuż obok zeszytów, by służyć jeszcze nie raz i nie dwa. Spiżarka pełna przetworów. Żadnych foliowych toreb, zakupy przynosiło się do domu w siatkach z dzianiny, z wielkimi okami, albo w wiklinowych koszykach. U babci Eli na starym kaflowym piecu stał czajniczek na esencję herbacianą. Kompostownik był praktycznie przy każdym domu.

Doroty lista, i moja lista jest długa. Jestem pewna, że każda/każdy z Was znajdzie w pamięci coś, czego nauczyła go babcia. Piszcie! Dzielmy się tą wiedzą, dla dobra naszych portfeli. I naszej planety!