Spotykają się dwa paskudne wirusy, wirus krypy i koronawirusa. Grypa zaczyna:

  • ja jestem groźniejsza, bo zabiłam więcej osób – pyszni się dumnie.
  • Ale ja mam lepszy marketing – ripostuje koronawirus.

Sporo w tym racji, nie ma w tym jednak żadnej zasługi koronawirusa. Po prostu trafił na lepsze czasy, przynajmniej pod względem rozchodzenia się wieści. Bo przyszło nam żyć w czasach, kiedy to informacja potrzebuje sekund, aby oblecieć świąt dookoła. Wieści o „hiszpance” rozchodziły się marudnie i powoli. No i konkurencja w postaci światowego konfliktu. Sieć, gęsto oplatająca cały niemal świat, podbija koronawirusowi marketingowy bębenek. Na jego złowieszcze, śmiercionośne imię pracują miliony na całym świecie, większość nieodpłatnie, wiedzione strachem, przechodzącym w panikę. Zaś ci, którzy robią to za pieniądze, zgarniają grube miliony.

No i proszę, dołączam do grona marudzących. Ale nie na koronawirusa, bo tu nie mam nic do gadania. Żadnej siły sprawczej. Marudzenie dotyczy tych, którzy za grube pieniądze z portfeli podatników powinni koronawirusowi strategicznie stawić czoła.

Niedługo stuknie roczek od chwili, gdy pierwsze informacje o zbliżającej się epidemii zaczęły przebijać się do ludzkiej świadomości. Potem świat się zatrzymał.

Skupię się tu i teraz na jednym aspekcie: pomoc rządowa dla firm. Było o tym głośno. Jakieś firmy skorzystały, jednak większość ich właścicieli wyszła poraniona. Tylko własnej pomysłowości, zapobiegliwości i kreatywności zawdzięczają, że jeszcze trwają, odrabiają straty, zaczynają wychodzić na prostą, a niektórzy niepewnie, nieśmiało liczą, że ich zarobki może, może za jakiś czas wrócą do poziomu sprzed pandemii, a może nawet wzrosną.

Niemal każde województwo odtrąbiło, że dysponuje funduszami pomocowymi małych i średnich przedsiębiorstw. I że można z nich czerpać garściami. Działo się to na przełomie maja/czerwca. To historia jednego projektu. Trzeba go było złożyć do 25 czerwca. Klik, klik, poszło. Po półtora miesiąca mail od operatora; brakuje kilku załączników, trzeba je dosłać w ciągu siedmiu dni. Klik, klik, załączniki dosłane. Dni mijają na oczekiwaniu, mamy wrzesień, Kolejny mail: stwierdzono występowanie kilku błędów formalnych, czas do uzupełnienia; siedem dni, gdy będzie uzupełniony, trafi do oceny merytorycznej.

Poprawki naniesione i wysłane, a za oknem mija właśnie październik. Prawie pięć miesięcy minęło jak pstryknięcie. Kiedy dofinansowanie realnie trafi do firmy, szukającej wsparcia, wciąż nie wiadomo. Na horyzoncie widnieje listopad, bardziej grudzień.

Czyli pacjent zgłosił się do szpitala na kroplówkę, potrzebną mu tu i teraz, bo może umrzeć. Tymczasem sadzają go na korytarzu i każą czekać, Miesiąc, dwa, pięć. I gdy już wyjeżdżają z kroplówka, okazuje się, że pacjent nie doczekał, a po co reanimować trupa? Ile firm, przez opieszałość instytucji pomocowych, zamienia się powoli w zombie, albo już leży w trumnie i czeka na pogrzeb.

Znajoma z Glasgow od początku pandemii siedzi w domu. Brzmi przygnębiająco. Obraz zmienia się diametralnie, gdy przyjrzeć się z bliska, bo regularnie jej za to płacą. Przez pierwszy miesiąc 100% pensji *płaciła firma). Drugi miesiąc: 80% firma, rząd dopłacał pozostałe 20%. Potem rząd przejął płacenie, a jej na konto kolejny miesiąc wpływa 80% zarobków. Do pracy wróci może w listopadzie. A może nie, patrząc na to, co się znowu zaczyna.

Dla porównania pomoc dla pisarki, (w Poslce tym razem) której posypały się wszystkie spotkania autorskie, ważne źródło dochodów, i trochę „wypełnienie” finansowej poduszki. Spotkań, w ciągu czterech miesięcy, odparło tak ze dwadzieścia albo i więcej. Wszystkie odwołane. W zamian za to na jej koncie pojawiła się zapomoga z Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Po wypełnieniu sterty dokumentów, jednorazowo nieopodatkowane 1800 zł. (słowie: tysiąc osiemset złotych). Unia Literacka, która też wspierała pisarzy, jej podania nie uwzględniła. Pytanie: jak żyć? A właściwie: jak przeżyć za taką kwotę, wydaje się w pełni zasadne.

Dodatkowo opętało mnie! Deja vu. Przecież to już się działo. Niewiele ponad pół roku temu, w marcu. Może w trochę innej kolejności. Wtedy najpierw zamknięto szkoły i przedszkola, a nas w domach. Teraz zakutano w obowiązkowe maseczki, i po kawałku zamyka się przestrzeń wokoło. Znowu są godziny dla seniorów, a policjanci zamiast walczyć z poważną przestępczością, wyłapują osobników bez maseczek. Biznesy, które powolutku, powolutku zaczynały stawać na nogi, znowu więdną.

Siłownie to wprawdzie nie moja bajka, ale pod petycją oprotestowującą ich zamykanie podpisałam się, skromnie, jedną ręką. Drugą z chęcią podpiszę się pod petycją przeciwko zamykaniu basenów, gdy tylko trafi na mojego maila. Nie powoduje mną beztroska i lekceważenie choroby tylko głos rozsądku.

Ale czy rozsądek ma rację bytu w czasach zarazy? Może możemy nim tylko karmić bajeczki?