For granted… to jedno z moich ulubionych powiedzonek w języku angielskim. I took it for granted, wzięłam to za pewnik. Ileż rzeczy w życiu bierzemy za pewnik? Głównie dlatego, że są na wyciągnięcie ręki. Albo były od zawsze, albo dotyczą czegoś, co się nam należy, bez czego nie wyobrażamy sobie życia. Przyszło do nas nie wiadomo skąd, i wierzymy, że zostanie na zawsze.

Pomimo, iż for granted to jedno z moich ulubionych powiedzonek, dawno nauczyłam się żyć ze świadomością, że nic nie jest na pewno. Wiem to, nauczona doświadczeniem całkiem długiego już życia. Usiane jest ono bowiem siatką historii, które nie miały się prawa wydarzyć, a jednak…

Z ręką na sercu mogę podziękować rodzicom i dziadkom za szczęśliwe dzieciństwo. Wielu materialnych rzeczy nie miałam, Na przykład nigdy nie byłam na wczasach w Jugosławii. Tak, tak! Było takie państwo, w latach minionych synonim przedsmaku „zgniłego Zachodu”. A potem nagle okazało się, że pod koniec XX wieku, niemal w sercu Europy może wybuchnąć wojna. Nie światowa, ale okrutna i krwawa. Wiem, bo byłam tam chwilę po, jako supervizor/obserwator OBWE (Organizacji Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie) podczas pierwszych wolnych wyborów w Kosowie.

Obyś żył w ciekawych czasach! Dla jednych te słowa są wyzwaniem, dla innych przekleństwem. Dla mnie, ambiwalentne. Pewnie dlatego, że przyszło mi żyć w ciekawych czasach. Gdy się nad tym głębiej zastanowić, każde pokolenie ma swój bagaż ciekawych, historycznie ważnych, smutnych/radosnych wydarzeń.

Lądowania na Księżycu nie pamiętam. Doskonale za to pamiętam stan wojenny, puste półki w sklepach, zakupy na kartki, pierwsze wolne wybory i zmianę ustroju w Polsce. Pamiętam mój pierwszy wyjazd za granicę, najpierw do Czechosłowacji (tak tak, był taki kraj za naszą południową granicą) a potem za tzw. Zachód. W moim przypadku był to Neapol (dzięki, Maryla). Mam wymieniać dalej? Z tych ważniejszych wydarzeń to na pewno wejście Polski do Unii Europejskiej, a ostatnio – pandemia coronavirusa. Każde burzyło mój dotychczasowy świat, stawiało go na głowie.

Uff, skoro przebrnęliśmy przez ten przydługi wstęp, przechodzę do meritum, które zawarłam w tytule. Na mem tej treści natknęłam się w mediach społecznościowych: Pamiętacie wyjazdy do Hiszpanii w latach 70-tych? Ja nie pamiętam, bo nie miałam paszportu (…) Tyle mem, reszta ode mnie: nie, nie pamiętam wyjazdów do Hiszpanii w latach 79-tych, a nawet 80-tych. Bo po pierwsze: Hiszpania była poza zasięgiem przeciętnego obywatel Polski, leżącej w tzw. bloku wschodnim (jak ktoś nie wie, co to znaczy, niech popyta, na pewno ktoś w rodzinie pamięta). Po drugie: nie było nas na taki wyjazd stać, a po trzecie, i pewnie najważniejsze: zwykły obywatel/obywatelka Polski nie miała paszportu. Nie leżał sobie spokojnie, tak jak teraz, w szafce z dokumentami. Czekał w kasie pancernej na Komedzie Milicji Obywatelskiej. Owszem, można było się ubiegać o wyjazd, wiązało się to jednak z wieloma zgodami/wyjaśnieniami/uzasadnieniami, i całą masą mało przyjemnych formalności, których wynik i tak zależał od decyzji jakiegoś milicyjnego/partyjnego bonza. Podsumowując: wyjazd do Madrytu czy Londynu w tamtych czasach można śmiało porównać do dzisiejszej wyprawy w Kosmos.

Żelazna kutyna, mówi wam to coś? Mur Berliński? Związek Socjalistycznych Republik Radzieckich? Mówi? To ile macie lat? Zauważcie, nie wracam tu wcale do historii odległej. To, o czym piszę, wydarzyło się w życiu osób, które które dzisiaj oscylują w okolicy 50-tki. Czyli nie są to ani zgrzybiałe staruszki, czy poruszawszy się za pomocą chodzików staruszkowie. Często są to ludzie, dzięki którym mamy Europę bez granic, tamie loty do USA, wolny rynek, wolne media, demokrację.

Dlaczego o tym piszę, używając czasami wzniosłych słów? Żeby uświadomić, sobie i innym, że nic nie można brać za pewnik. Nawet jeśli coś mamy dzisiaj, jutro może nam to ktoś odebrać. Albo sami oddamy, albo zniknie, jak sen jakiś złoty.

Powtórzę raz jeszcze dlaczego o tym piszę? Żeby z całą siłą uświadomić tym, którzy być może nie pamiętają, że nic nie jest na zawsze. To, że jesteśmy w Unii Europejskiej to nie kara na grzechy, to szansa. To, że możemy wydawać nasz Kurier, i nie musimy z każdym tekstem biegać po pieczątkę „ocenzurowano”, to też nie musi być na zawsze. Bo jako osoba – literalnie – od najmłodszych lat związana z mediami, pamiętam doskonale instytucję zwaną: Urząd Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk (co to za twór, można doczytać w Wikipedii, dodam tylko, że działał do kwietnia 1990 r. ). Z każdym tekstem, czy to do gazety, czy z piosenką, czy ze słuchowiskiem radiowym, trzeba było biegać po pieczątkę: ocenzurowano. Bez tego czerwonego stempelka żaden tekst nie mógł zaistnieć w przestrzeni publicznej.

Dla mnie i mojej ojczyzny większość wydarzeń z kategorii: życie w ciekawych czasach to milowe kroki, Życzę sobie, żeby tak zostało.