Katarzynki, tak nazywał się nasz zastęp na obozie harcerskim, w Gąskach, ledwie 30 metrów od bałtyckiej plaży. Gąski nie były moją pierwszą nadmorską miłością. Wcześniej było Dźwirzyno, gdzie przez lata jeździłam z rodzicami do Ośrodka Wypoczynkowego Społem. Potem Sarbinowo, i praca „na zmywaku” w ramach OHP. No i jeszcze Gdynia, cudowne dni u wujostwa, najpierw Chylonia potem Orłowo, wypełnione muzyką Czerwonych Gitar i lekturą Baśni z tysiąca i jednej nocy. Odkryciem lat dojrzalszych były Piaski na Mierzei Wiślanej, gdzie podążyłam śladem ulubionej autorki Joanny Chmielewskiej i bursztynów. Kocham wybrzeże Bałtyku, choć jest coraz trudniejsze do kochania.

W marcu nasz świat nawiedziło fatum. Nazywa się COVID-19. Zamknął ludzi w domach, uziemił samoloty, zamroził gospodarki niemal większości krajów na świecie. Doprowadził do białej gorączki Donalda Trumpa. Uświadomił też, ze w czasach kryzysu i pandemii lepiej sprawdza się empatia w rządzeniu krajem, czego świetnym przykładem jest premier Nowej Zelandii, Jacinda Arden.

COCID-19 zmienił nasze życie nieodwracalnie. Przyniósł ze sobą odrobinkę dobrego i bardzo dużo złego. Branżę turystyczną ustawił w dwuszeregu i wydał rozkaz: na ziemię padł.

Upadła i z rozłożonymi szeroko rękami leżała prawie trzy miesiące.

  • Trzeba jej pomóc, sama się nie podniesie – pomyślało patriotycznie wielu rodaków. I nie zważając na obostrzenia sanitarne, rzuciło się w długi, czerwcowy weekend ratować polską turystykę.

Wcześniej jeszcze pojawił się pomysł bonu turystycznego. Ciepły tysiączek na rękę dla każdego Polaka – etatowca, pod warunkiem, że wyda tę kasę na wakacje w kraju. Już się ucieszyłam, bo chociaż jestem przeciwna rozdawnictwu, w tym przypadku pomyślałam, że trudne czasy wymagają niestandardowych rozwiązań. No i że ludziska do tego tysiączka od rządu dołożą tak ze dwa, trzy tysiące od siebie, i jakoś się to wszystko znowu zacznie kręcić. Pomysł upadł tak szybko, jak się pojawił, ale…

Nadbałtyckie plaże i Zakopane, te dwa kierunki okazały się najbardziej pożądane dla zamkniętych w domu przez 70 dni rodaków. Czyli bez niespodzianek. Morza szum zauroczył, przynosił ukojenie. Do momentu, gdy z restauracji na stole pojawił się rachunek za obiad dla dwojga na 250 zeta. Zupka, fryteczki, smażona ryba (za 138 za kilo), suróweczki, jedno piwko, jeden soczek.

Dobre jedzenie musi kosztować, powie ktoś. Ktoś inny doda, że te 250 to nie majątek i raz na kiedyś można, a nawet trzeba zaszaleć. Nie każdy też musi liczyć się z groszem na wakacjach.

Każdy ma prawo do własnej opinii. Tak jak podzielone są opinie o restauracji, w której wystawiono opisywany powyżej rachunek. Tylko dlaczego, jadąc nad polskie morze czy do Zakopanego czuję się nie jak człowiek tylko wypełniona kasą sakiewka, z której trzeba wyciągnąć tyle, ile się da.

  • Powielasz stereotypy, nie jest tak źle – usłyszę.

Być może, skoro nadbałtyckie plaże zaroiły się gąszczem parawanów, a Zakopane spuchło od parkowanych prawidłowo i nieprawidłowo aut.

Pomimo powyższego marudnego wywodu, tak naprawdę uwielbiam polskie morze. Wiele oddałabym za spacer po plaży w Gąskach czy Piaskach, z nadzieją że wypatrzę chociaż niewielką grudkę bursztynu. Jednak od pewnego czasu odwiedzam Wybrzeże na swoich zasadach. Szukam miejsc samotnych, z dala od gwaru wczasowisk, a uwierzcie mi, wciąż kilka takich się znajdzie. Mierzeja Wiślana w całej rozciągłości. (Albo to, co z niej rozstanie po rozbójniczym przekopie.) Stilo, Smołdziński Las, Bałamątek…

Odkładając jednak moją miłość do bałtyckich plaż na bok, w zapałem włączam się w nurt patriotyczno- turystyczny, i rzucam hasło: W POLSKĘ…

W tajemnicy Wam powiem, że pracuję właśnie nad projektem, który pozwoli tą Polską odetchnąć pełną piersią. O tym jednak na razie cicho, sza!

Na wyciągnięcie ręki mamy cudowne beskidzkie szczyty, łąki, hale, schroniska, smakowitości. Ja wolę jednak Polskę płaską. Ciągnie mnie na zieloną Opolszczyznę, gdzie wyobraźnię rozpala chociażby bajkowy pałac w Mosznej. Jeżeli ktoś tam jeszcze nie był, niech gna nadrabiać niedopatrzenie.

Mnie, wychowaną na zachodnich rubieżach kraju, osobliwie ciągnie na ścianę wschodnią. Marzy mi się Podlasie, zwiedzane i smakowane powoli, od Biebrzańskiego Parku Narodowego (flora odrasta, straty w faunie nie do odtworzenia przez najbliższych kilka lat), przez Białystok, Kruszyniany, Tykocin, Supraśl aż po Hajnówkę i Białowieżę.

Kilka dni temu, na zagubionej w lesie działce niedaleko Lublina delektowałam się wyśmienitymi truskawkami, naleweczką na wędzonej korze dębu, serem z mleka krowy białogrzbietej i cebularzami. Wybornie spędzony czas w miłym towarzystwie.

  • Mamy tu wszystko, oprócz morza – stwierdził gospodarz.

Przez chwilę zatęskniłam za ogromem szumiącej wody. Po chwili jednak, gdy szpak rozpoczął swój wieczorny koncert pomyślałam; jak tu pięknie!

Dlatego; W Polskę! Polecam!

zdjęcie: Kasia Rezler