Na ten spektakl czekam cały rok. Tylko ja i świetliki. Pojawiają się znienacka. O, jeden pokazał się nagle tuż pod mirabelką, żeby za chwilę zniknąć. Kolejny leci tam, blisko wielkiego stosu gałęzi udającego przyszłe ognisko. Następny przy płocie, i następny, w rogu ogrodu, w malinach. Wypatruję ich łakomie, liczę ile naraz świeci w moim ogródku. Nie więcej niż siedem, nie tak znowu wiele. Dla mnie w zupełność wystarczy. Uwielbiam lipcowe ciepłe wieczory, nawet te odrobinę wilgotne. I świetliki.

Do niedawna nawet nie zadałam sobie sprawy, że zrobiła się ze mnie wielka admiratorka przyrody. Zaczyna się wczesną wiosną od śpiewu ptaków. Z każdym dniem koncert jest głośniejszy i bardziej różnorodny. Wydłuża się. Popołudniem, delikatnie, pojedynczo. Wieczorem – głośno, z przekrzykiwaniem się nawzajem. Dokładnie takie same są poranki. Świergotliwie hałaśliwe.

Gdy ptaki odrobinę uciszają się, przychodzi pora na świetliki. Latają w ciszy, a wyglądają cudnie, unosząc na skrzydełkach iskierki światła. Jak gwiazdy, które spadając nie wiedzieć dlaczego nagle zatrzymały się. Jakby czekały na tych, których marzenia mają spełnić.

Po świetlikowym lipcu przychodzi sierpień, a wraz z nim świerszcze. Te to dopiero nie mogą się opamiętać i hałasują, hałasują… czasami do rana. Skąd wiem, że do rana? Bo sierpień to prawdziwe spadające gwiazdy. Im też nie mogę się oprzeć.

Spadające gwiazdy są dla mnie za szybkie. Mkną jak szalone, błyskawicznie zamieniając się w kosmiczny pył zanim zdążę pomyśleć marzenie. A mam w gotowości, w głowie, długą listę. Ale co tam! Samo wypatrywanie kosmicznych rozbłysków cieszy. Do tego te świerszcze.

A teraz, siedząc w wilgotnym ogrodzie popijam herbatkę z kwiatów bzu (czytaj: lilaka) dokładnie tego samego, spod którego właśnie wychynął cudownie połyskujący srebrem świetlik.

Magia się dzieje u mnie na ogródku 😉

Zdjęcie: Internet